Zaloguj się
Czyste linie, bez śladu przepychu czy zadęcia. Bogactwo właściciela nigdy przedtem nie było tak doskonale skromnie odziane. Kapiące chromem zdobienia przeszły do historii. SEC – majstersztyk szefa stylistów Mercedesa, Brunona Sacco. W tym oferowanym wyłącznie z silnikami V8 i automatyczną skrzynią biegów modelu nie przeszkadza nawet zaskakująco obfita obecność tworzyw sztucznych. Ponadczasowa elegancja, która przemawiała nie tylko do najwyższych kręgów finansowych, ale także do przedstawicieli dziedzin rynku zupełnie innych, nowych wśród klientów marki.
W grubej, wykonanej z lakierowanego papieru, szalenie obfitej broszurze Mercedesa 560 SEC, w historii modelu nad jego bezpośrednim poprzednikiem – SLC, bazującym na typoszeregu R107, właściwie niemal w ogóle się nie zatrzymano. Całkiem szeroko za to powoływano się na Mercedesa W111 Coupé. Oczywiście nikt nie próbował ukrywać, że w 1972 r. model SLC zastąpił leciwego już W111 Coupé. Ale… W111 Coupé był tak niesamowicie szlachetnym i udanym samochodem, że jako najwyższy rangą dwudrzwiowy wariant topowej limuzyny reprezentował markę aż przez dwie generacje klasy S – „skrzydlatą” W111 i „trapezoidalną” W108. Ale jego następca – SLC oparty był konstrukcyjnie nie na platformie największej, najbardziej przestronnej i najbardziej luksusowej limuzyny (wówczas była to klasa S typoszeregu W116), a na drastycznie skróconej płycie podwoziowej wyrafinowanego auta sportowego, z natury krótkiego i ciasnego, nawet jeśli mówimy o czymś tak ikonicznym i luksusowym, jak model SL.
Do pewnego stopnia ten przejaw skromności da się wytłumaczyć faktem, iż debiut SLC przypadł na pierwsze chwile Wielkiego Kryzysu Paliwowego, ale nie zmienia to w niczym faktu, że jako reprezentacyjna karoca podróżna dla najbogatszych par ten „wydłużony SL” sprawdzał się w ograniczonym stopniu. Nikogo więc nie zdziwiło, a raczej zostało powitane z pewną ulgą, że w 9 lat po zakończeniu produkcji W111 Coupé „na salony” i do palety fabryki w Untertürkheim powróciła dawna „pełna skala”.
W październiku 1981 r. na salonie IAA we Frankfurcie Daimler-Benz zaprezentował największą sensację tych targów samochodowych. Chyba nigdy przedtem – a i potem niespecjalnie – nie udało się żadnemu producentowi pokazać w klasie luksusowej tyle powściągliwości, a zarazem tak dobitnie zaprezentować wszystkim, kto naprawdę rządzi. Tę postawę podkreślał nawet fakt, iż premierę modelu oparto nie na topowym wariancie 500 SEC, a „bazowym” 380 SEC.
Nowy Mercedes z każdej perspektywy wyglądał znakomicie. Wręcz jakoś tak… uspokajająco. Perfekcyjne proporcje i brak jakichkolwiek designerskich ekscesów, gadżetów czy modnych przez chwilę trików stylistycznych. I tylko ponadwymiarowo ogromna trójramienne gwiazda, która przewędrowała na grill z czoła maski (gdzie zgodnie z tradycją dominowała w limuzynie klasy S W126), w nieco egzaltowany sposób demonstrowała postawę „Powróciliśmy i znów królujemy”. Bruno Sacco osobiście walczył przed całym zarządem firmy o właśnie taki image i właśnie taką gwiazdę, takie logo, taką demonstrację. I wygrał, bo taki styl pasował do lat 80., w których najbardziej nawet stonowani odzieżowo dżentelmeni chętnie nosili swe ekskluzywne i diabelnie drogie chronografy na luźnych bransoletach poniżej nadgarstka.
Sacco stoczył też porywającą walkę – ale tym razem przegrał – z inżynierami, czego efektem są klamki drzwi w fikuśnie narysowanych zagłębieniach z mikroowiewkami, określanych pieszczotliwie „pantoflami” oraz żebrowane tylne lampy – i „pantofle”, i „żebra” miały chronić przed zabrudzeniami, ale już wówczas było jasne, że niespecjalnie im się to udaje. I choć Mercedes zarówno w przypadku limuzyny W126, jak i SEC rozpisywał się o „pantoflach” jako o „absolucie wizualnego smaku”, szef ds. designu postrzegał je inaczej. Były jedynym elementem auta, o którym wyrażał się krytycznie, choć uważał C126 (oficjalna nazwa wewnętrzna typoszeregu, a więc wersji Coupé modelu W126) za znakomity, ekstremalnie wyważony design.